Spieszę donieść, że lament fanów na wieść o angażu Scarlett Johansson do roli japońskiego cyborga okazał się przedwczesny. W jej udanej i nieoczywistej interpretacji Mira to zarazem poznające
Najpierw była manga Masamune Shirowa, później anime Mamoru Oshiego, lecz dla większości moich rówieśników kultowe "Ghost in the Shell" pojawiło się na radarze wraz z teledyskiem do housowego szlagieru "King of My Castle" autorstwa Wamdue Project. Kolaż scen dawał mgliste pojęcie, z czym mamy do czynienia: oto półnaga, cybernetyczna babka robi porządek w mieście przyszłości, rozwala z karabinu samobieżny czołg, a w wolnych chwilach zanurza się w morskiej toni i przeżywa kryzys tożsamości. Po seansie dłuższego o sto minut filmu Ruperta Sandersa konkluzja jest podobna. Pod pancerzem efektownej formy kryje się niekorzystny paradoks. To film kręcony na klęczkach, a jednocześnie odwracający rebeliancką wymowę oryginału.
Zaczyna się sceną narodzin bojowego cyborga, ludzkiego mózgu w syntetycznym ciele Miry Killian (Scarlett Johansson). Sterylne wnętrza, oleiste ciecze i pracujące bezgłośnie maszyny kojarzą się nie tylko z anime Oshiego, ale też z audiowizualnymi odlotami Chrisa Cunninghama i dają niezłe pojęcie o tym, w jakiej konwencji się poruszamy – "Ghost in the Shell" to rzecz zawieszona na granicy ekstrawaganckiego kina akcji oraz fantastyki naukowej z ambicjami, o niższej temperaturze i wolniejszym rytmie niż większość hollywoodzkich superprodukcji. Kiedy jednak chwilę później Killian, w termooptycznym kamuflażu i giwerą w dłoni, spada na grupę zbirów niczym kara boża, aseptyczny świat odsłania swoją brudną podszewkę. Oto moralnie podejrzana korporacja Hanka monopolizuje rynek cybernetycznych implantów i zamienia ludzkość w stado królików doświadczalnych, czemu opór daje nieuchwytny haker-partyzant. Killian, gwiazda antyterrorystycznej Sekcji 9, rusza do akcji, lecz im głębiej zapuszcza się w króliczą norę, tym częściej zaczyna powątpiewać w sens swojej misji. A jak mawia jej partner: gdy raz zaczniesz wątpić, nie przestaniesz do końca życia.
Mądrości, którymi raczą się do śniadania bohaterowie, podchodzą z innego kina i innego świata. W oryginale wypadały bezpretensjonalnie, gdyż "zmiękczał" je nawias filmu animowanego. W wersji aktorskiej ten łopatologiczny ton staje się grzechem ciężkim. Ze święcą szukać w "Ghost in the Shell" dialogów, które nie sprowadzają się do wykładni całej filozoficznej nadbudówki. Niewiele jest również scen, w których twórcy zatrzymują klucz interpretacyjny dla siebie - mówiąc delikatnie, wiara w inteligencję widza przychodzi im z trudem. W najlepszej scenie Killian wynajmuje prostytutkę, a następnie wnikliwie i z czułością bada jej ciało; zachwyca się fakturą skóry, piegami i przebarwieniami. Jej samotność zostaje przełożona na gesty, opowiedziana językiem obrazów, a nie zamknięta w mało wiarygodniej, literackiej narracji. O ironio, w gąszczu akademickich dyskusji z pogranicza transhumanizmu scenarzystom umyka to, co najistotniejsze. Zarówno literacki oryginał, jak i jego animowana adaptacja pytały nie tylko o definicję człowieczeństwa w stechnicyzowanym świecie, ale również o różnicę pomiędzy cyborgiem jako kolejnym ogniwem ewolucji homo sapiens a sztuczną inteligencją, która zyskała świadomość (Co jeśli syntetyczny mózg w syntetycznym ciele sam stworzyłby duszę? Jakie znaczenie w świecie miałby wówczas człowiek? – zastanawiała się bohaterka). Dłubiąc bez wyraźnego powodu w życiorysie jednej z kluczowych postaci, twórcy całkowicie zmarginalizowali ten wątek, pozostawiając jedynie jego zrąb – "Ghost in the Shell" to w w największym stopniu opowieść o pamięci, która kształtuje naszą tożsamość oraz potrzebie przynależności. Co jest o tyle ironiczne, że oryginał był raczej afirmacją buntu i historią poszukiwania wolności w świecie oplecionym światłowodami.
Paramount Pictures
Rozjarzona neonami metropolia jest popisem scenografów, grafików koncepcyjnych i magików komputerowej animacji. Alejki zaplątane w betonowy labirynt, serpentyny popękanych ulic, górujące nad slumsami szare blokowiska, a w śródmieściu nieustający festiwal świateł, dźwięków i barw. Dawno nie widziałem filmu, w którym tak wiele kontrastowych elementów zostałoby splecionych w tak spójną estetycznie wizję. Kiedy Sanders nakręca spiralę akcji, rozpoczyna się oczywiście starcie postu z karnawałem: oszczędne choreograficznie pojedynki idą w parze z barokową przeginką, ciekawe przejścia montażowe sąsiadują z nadużywanymi błyskotkami (slow-motion jest już niemodne, tako rzecze John Wick), a na każdy fikołek w CGI przypada jeden dobry numer kaskaderski. Ujmując rzecz kurtuazyjnie, reżyser wziął pod uwagę różnice we wrażliwości widzów. Albo w ich metryce.
Spieszę również donieść, że lament fanów na wieść o angażu Scarlett Johansson do roli japońskiego cyborga okazał się przedwczesny. Aktorka grała już sztuczną inteligencję, była zrzucającą skórę kosmitką, a nawet telepatką korzystającą z pełni potencjału ludzkiego mózgu, więc referencje ma porządne. W jej udanej i nieoczywistej interpretacji Mira to zarazem poznające świat dziecko, przetrącona przez życie kobieta i bezwzględna maszyna do zabijania. Johansson porusza się, jakby procesor w jej głowie obliczał każdy krok, a beznamiętne oblicze rozjaśnia emocjami w zaskakujących sytuacjach. Ktoś powie, że zasłużyła na lepszego reżysera. Kto inny, że to "Ghost in the Shell" zasłużyło na lepszą adaptację. I jedni, i drudzy będą mieli rację. Formalnie spełniony amerykański remake udowadnia przede wszystkim, że anime Oshiego nie jest gotowym scenopisem, zaś to, co najważniejsze, pozostało ukryte między słowami.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu